Kolejna historia piórem POMORA spisana:
W ten weekend wziąłem udział w Fedrunek 2025 – 24h gra sztabowa ASG(czyli takiej symulacji manewrów – wyjaśniam dla osób „spoza bańki”). Jest to impreza, na której dwie strony (każda po ok 250 osób, podzielonych na kompanie a te na plutony, drużyny a te znowu na sekcje) stara się zyskać jak najwięcej punktów, zdobywając i utrzymując ważne cele, ochraniając konwoje i tak dalej.
Trochę statystyk:
1. Pozycja – operator lekkiego karabinu wsparcia (RPK, 8 kg z amunicją), kompania Texas, pluton Farmer, sekcja Echo 2/ potem Echo 1 (na skutek strat w ludziach).
2. Waga szpeju
a} całkowita – 30 kg
b) zabieranego na misje – 17 kg
3. Dane „bio”, z Garmina ![]()
a) Dystans przebyty – 57 km (sic!)
b) Kalorie spalone: 6850 kcal
c) Tętno: średnie 110, maksymalne 177
d) Woda wypocona: 6 litrów (wypiłem 3)
e) Sen: 3h ogólem
4. Temperatura:
a) Dzień: do +10 stopni
b) Noc: między 1 a 4 stopnie.
Jak było? Ciężko. CIĘŻKO, prawie na granicy wytrzymałości.
W takich zawodach liczy się tylko i wyłącznie głowa (i przygotowanie i pomysłowość, wiadomo).ALE PRZEDE WSZYSTKIM LICZY SIĘ WSPARCIE KOLEGÓW. Gdy cały dzień biegałeś i szturmowałeś punkty, zaraz potem je broniąc przed próbą odbicia, gdy po ciemku, zerkając tylko przez termooptykę, obijałeś się o gałęzie i kłody, wracałeś z cennym ładunkiem do bazy; gdy są 2 stopnie Celsiusza, masz w nogach 40 kilometrów, nie jadłeś ciepłego posiłku od 12h i wiesz, że nie zjesz przez następne 12, gdy jest ci tak zimno, że szczękasz zębami, a trzeba się rozebrać, by ściągnąć przemoczoną bieliznę termoaktywną …
Wtedy najmniejszy gest – zagotowana herbata, batonik, świeżo otwarta paczka kabanosów, urasta do rangi czegoś niebywałego i ratującego życie.A potem nagle dowiadujesz się, że masz wartę przez 3h przy ogrodzeniu bazy, więc nie pośpisz, chyba, że na stojąco. A potem też nie pośpisz, bo wartę przedłużono – czujki obserwacyjne wykryły ruch przeciwnika. A potem znów nie, bo pluton wyrusza o 5 rano na akcje.
Na szczęście wasz dowódca dba o swoich ludzi i możesz wleźć w końcu do śpiwora, po 15h działania, z oczami piekącymi od termooptyki, przemarznięty i mokry, przypominający bardziej ludzika Michelin, czując, jak zimno, ciągnące od gleby, przebija się powoli przez każdą warstwę…I lepiej nie wychodzić za ogrodzenie za potrzebą, bo mogą cię odstrzelić zarówno swoi jak i obserwatorzy przeciwnika…
A o 7 pobudka. Gotujesz na maszynce wodę. Dzielisz się wrzątkiem z kolegami – kawa chińska, zupka, kto co chce. Ubierasz się w lodowaty mundur, zakładasz chest riga, bierzesz to cholerne RPK, ważące chyba z tonę, plecak szturmowy i wyruszasz w las. I mimo iż masz już w nogach pod 50 kilometrów, gdy słyszysz w radio, że twoi weszli w zasadzkę, że baza jest atakowana, że trzeba gdzieś biec i komuś pomóc, to… robisz to. Biegniesz. Z tym ogromnym, wielkim jak nieszczęście i ważącym chyba z tonę RPK, którego lufa plącze się w krzakach. Z plecakiem, którego zaczynasz nienawidzić.
I to była taka właśnie impreza!
Dzięki za przecierpiane wspólnie godziny, za wsparcie, głupie, podnoszące na duchu gadki, ale przede wszystkim za pewność, że jak coś, to koledzy pomogą. Wesprą, choćby trzeba było leźć w noc i deszcz.
Zarazza, Hardy, FAT Zabrze i wszyscy Ci, których nie mam jako znajomych na FB.
Dotrwałem do końca tylko dzięki wam!








